Puste2 MENU
 | 
                
                Jakby się kto pytał to: Gdzie jak nie po Gwdzie. Takie hasło przyjął jednogłośnie nasz spływ. Wymyślił je Artur, Gosia okrasiła kolorowanką wykonaną podczas zajęć po lekcjach w szkolnej świetlicy. Dzięki Wam, natchnieni Artyści reprezentujący dwa pokolenia.
                Właśnie, cieszy fakt, że rośnie kolejne pokolenie wodniaków nie obawiających się chwycić za pagaje. Gwdą ze starszymi w pierwszej połowie lipca popłynęły Ania i Gosia, dziewięciolatki. Pierwsza, romantyczna, od rana do wieczora uśmiechnięta, ograniczenia i utrudnienia zetknięcia z naturą nie deprymują jej. Druga rozważna, rzeczowa. Ona właśnie sprawiła, że wreszcie przygotowujący posiłek na czas otrzymywali dziesięć menażek lub miseczek i dziesięć półlitrzoków na potrawę i napitek dla każdego. Zanim Gosia wybrała się na spływ, zawsze któregoś brakowało, co opóźniało rozpoczęcie posiłku. Było nas właśnie dziesięć osób: Basia, Guzik, Jola, Dolores, Ania, Gosia, Turek-mąż Guzika, Wojtek, Atrur i Zbig, zwany zazwyczaj komandorem. Wzrasta rozpiętość wiekowa uczestników spływów. W tym roku balansowała pomiędzy dziewięcioma i pięćdziesięcioma czterema laty. Starcy, ci w sile wieku i dzieci, mój Boże, w ciągu niewielkiego stażu spływowego sprowadzającego sie do trzydziestu edycji do głosu dochodzi trzecie pokolenie kajakarzy.
                Zmieniają się nawyki żywieniowe spływających. Gołąbki albo pulpety ze słoików, niegdyś conditio sine qua non, wykluczyliśmy z menu po pierwszym użyciu. Pasztety jeszcze trawimy, ale przedzielone świeżym z grządki. Inne konserwy mięsne mniej. Raz, po długim, wychładzającym etapie niektórzy z nas wsunęli karminadle między dwie połowy bułki i połknęli kanapkę do pola. Bodaj nawet bez popijania. Znaleźli się jednak i tacy, którzy pomimo wychłodzenia i głodu obrali ziemniaki i doczekali się na gorące danie z mizerią pomimo wiatru hulającego między palnikami na biwaku. Cukier przeleżał nietknięty w kuchennej reklamówce. Za to miód faceliowy i sok malinowy, nawet sfabrykowany cieszyły się wzięciem. Z serów twaróg, gdy skończył się oscypek rzecz jasna. Zbój ten wyjątkowo smakuje na Pojezierzu. Nigdy dłużej nie przetrwa w spływowej kuchni. Przebąkuje się też coś o naleśnikach, czy pierogach. W tym roku usprawiedliwieniem dla słów, które nie stały się ciałem, był brak borówek w lesie. Następnym razem nie przepuścimy okazji.
                Kiełbasa z kija z chrupiącą grzanką ciągle dobrze się ma, choć jeden z nas odmówił sobie jej definitywnie. Pozostali się dziwili, obawiali się, że zaniemógł ale jego dietetyk i trener się cieszył. Bye, bye kolejny zbędny kilogramie.
                Dziadkowie spływowi wcześniej chodzą spać. Może ze dwa razy odeszliśmy od ogniska po północy. Za to wcześniej wstajemy. Ze Mszą św. rano wyruszaliśmy zwykle po spakowaniu i śniadaniu, czasem po zakupach koło 12.00.
                Dobrze jest płynąć z rodzicami. W ogóle nie musisz planować wachty gospodarczej. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zacznie pichcić po rozbiciu namiotów, czy po spaniu. Nie musisz też obchodzić obozu po zwodowaniu kajaków w poszukiwaniu rzeczy zagubionych, czy świadomie porzuconych. Szpilki jeśli straciły się, to przed spływem. W czasie spływu wszystkie skrzętnie wyciągaliśmy z ziemi i przewozili na następny biwak dla ubezpieczenia naszych szmacianych czterech domków.
                Gorąco wierzyliśmy, że nie przekroczymy średniej statystycznej sięgającej dwóch dni deszczu spośród dziesięciu poświęconych na spływ i tak się stało. Noce pozostały zimne do końca ale dni były przyjemnie ciepłe.
                Radziliśmy sobie z biedami i niespodziankami na trasie. Jedna taka spotkała nas 9 lipca.
                Kończyliśmy drugi dzień spływu na Jeziorze Wielimie, kilkanaście kilometrów na północ od Szczecinka. Rozległe płytkie jezioro, ostatnie w biegu Gwdy, na którym wiatr lubi poharcować, wywracając łupiny kajakarzy. Ale nie on nam zafundował biedę. Owszem wiał mocno, lecz szczęśliwie zgodnie z naszym azymutem. Osada kajakowa robiła w tych okolicznościach za motor, wiatr za sternika. Jeśli osada odpuszczała wiosłowanie - sternik-wiatr tracił orientację i woził kajak po całej przepływanej zatoce. Natomiast jeśli osada wiosłowała zapamiętale do przodu, wiatr zza rufy wzbudzający falę ustawiał kajak idealnie wedle azymutu. Wiatr był pomyślny, ale po czterech, pięciu kilometrach mocnego wiosłowania mieliśmy prawo czuć się zmęczeni. Na kilometr, może półtora przed wypływem Gwdy z Wielimia wyciągnęliśmy kajaki na gładki, wypielęgnowany brzeg nieokolony pasem trzciny. Nieoznakowany złowieszczymi tabliczkami Teren prywatny. Z lądu oceniliśmy to miejsce jako wietrzne, acz właściwe pod biwak. Kołatało w nas przeświadczenie o tym, że jutro pozostanie nam do przepłynięcia najtrudniejszy odcinek, w czasie którego napierającą falę trzeba będzie przyjąć na lewą burtę, ale to dopiero jutro, dziś trzeba odpocząć, bo dosyć ma dzień swojej biedy.
                Gwda jest na ogół rzeką dziką, pozbawioną regularnej infrastruktury biwakowej. Jeśli znajdziesz polankę lub łąkę z łagodnym zejściem do rzeki lub do jeziora - masz prawie pewne, że możesz założyć biwak. Toleruje się w takich okolicznościach rozbicie obozu przez przemoczonych i zmarzniętych wodniaków z dziećmi przed poinformowaniem właścicieli.
                Tak postąpiliśmy. Kwadransa potrzebowaliśmy na rozbicie namiotów. Drugi kwadrans wystarczył na przygotowanie solidnej porcji leczo, przywiezionego jeszcze z Krakowa.
                Zwiastunem biedy, której tego dnia nie było dosyć był pracownik pobliskiego rancza. Po zejściu z rowera zakomunikował krótko. Nie śmiecić i wynieść się jak najszybciej. Tego żąda właściciel. Nie dowierzaliśmy. Była 19.30. Postanowiliśmy jeszcze przed spożyciem kolacji pójść i poprosić o wzgląd na wyjątkowe okoliczności, które kazały nam tu biwakować. Nie zdążyliśmy. Terenową bryką nadjechał wielohektarowy władca. Próbowaliśmy argumentować, że dzieci, że wysiłek, że dbamy o porządek i że po sobie zostawiamy zwykle lepiej, niż zastaliśmy. Że jeśli by się zgodził, chętnie udostępnimy jego gościom nasze kajaki do krótkiego wieczornego rejsu po jeziorze, jeśli wiatr ustanie. Nie pomogło. Zwijać obóz i szukać nowego miejsca.
                Wakacyjna bieda. Co w takiej chwili robi chrześcijanin? Nie, nie doszło do strzelaniny, choć nazwa rancza dawałaby ku temu podstawy, a huk i błyski urozmaiciłyby z pewnością gościom tego miejsca senny wieczór na lądzie.               Chrześcijanin umie cierpieć biedę, umie i obfitować. Do wszystkich w ogóle warunków jest zaprawiony. Chrześcijanin wszystko może w Panu, który go umacnia. (por. Flp 4,12 nn) Chrześcijanin umie przyjąć biedę i uwolnić się od niej.
                Zjedliśmy leczo. Sprawnie współpracując zwinęliśmy obóz. Przełamaliśmy falę na Wielimiu, broniąc opatrznościowo przed jej naporem lewej burty każdego kajaka. Dopłynęliśmy rzeką do pierwszego mostu we wsi Gwda Wielka. Biwak założyliśmy już po zmierzchu korzystając z gościny pary pięćdziesięciolatków mieszkającej w skromnej połówce bliźniaka z przeciekającym dachem w Gwdzie Wielkiej przy ul. Pojezierze 1. Dysponowali kilkoma arami na swojej nieogrodzonej parceli sąsiadującej z drogą. Udostępnili nam ten ogródek w całości pod biwak.
                Czy i co myślę o władcy rancza? Może co najwyżej przypominam go sobie, gdy czytam myśli przedstawicieli życia estradowego. Steven Wright, komik powiedział: Nie możesz mieć wszystkiego. Gdzie byś to trzymał? albo Danny Kaye, aktor filmowy: Człowiek wydaje pieniądze, których nie ma, na rzeczy, których nie potrzebuje, by imponować ludziom, których nie lubi. Mam do niego stosunek beznamiętny. Najważniejsze, że po noclegu przy Pojezierzu 1, właściwie na peryferiach wielohektarowego rancza czuliśmy się bogaci we wspomnienia, w fantazję do przygotowania fety biwakowej z okazji czterdziestki, która stuknęła jednej z nas. Fety ze współudziałem właścicieli poletka. Byliśmy też bogaci w siły do dalszego poznawania uroków Gwdy.
                I jeszcze to, że pamiętam znakomity smak leczo. Każdego jego kęsa, który zjedliśmy powoli i z godnością na skrawku ziemi, z którego nas wykluczono.
                Kajakowanie, kwalifikowana forma aktywności wakacyjnej jest ciągle bodaj najtańszą formą atrakcyjnego wypoczynku. W siedmiuset złotych od wiosła mieści się ciągle dziesięć dni z pełnym wyżywieniem slow food, z noclegiem, z dojazdem, z wypożyczeniem i transportem kajaków.
                Maryja, Gwiazda Morza z orszakiem naszych patronów, których uczciliśmy codziennie na początek kolejnego etapu postawionymi na sztorc wiosłami, niech będą pochwaleni. Bóg, któremu składaliśmy codziennie ofiarę z chleba i wina przyjmując od Niego Ciało i Krew Jezusa niech będzie uwielbiony za rozmaitość Gwdy. Urokliwe odcinki leśne z zawałami to tu, to tam. Romantyczne rozlewiska. Absorbujące przenoski przy elektrowniach. Nieszkodliwe, pozwalające przyspieszyć bystrza. Rozleniwiające spiętrzenia. Wietrzyste jeziora. Wszystko, na co czeka kajakarz przez cały rok marząc, żeby wreszcie odłożyć zegarek, komunikator, a założyć nietonące klapki i kąpielówki.
                Pokonując najdłuższy prawy dopływ Noteci (130 km szlaku spławnego) Biwakowaliśmy w Drężnie, w Sporem, w Gwdzie Wielkiej, przy elektrowni w Gołębiewie, w Lubnicy, w Lędyczku, w ostoi leśnej między Jastrowiem i Ptuszą, w Płytnicy, oraz na przedmieściach Piły. Stamtąd mamy trochę fajnych zdjęć w ujęciu Pawła i Dolores. Kiedy oni wezmą aparat, już nikt inny nie musi. Obejrzyjcie, bo Gdzie jak nie po Gwdzie?